Miał być blog od czapy, więc będzie od czapy. Przenieśmy się zatem dziesięć lat wstecz.
W swojej fotograficznej karierze zrobiłem wiele zdjęć. Nie zliczę tego dokładnie, ale odnosząc się do danych z aparatów, a cyfrowych miałem do tej pory kilkanaście korpusów, wyjdzie GRUUUUBO ponad milion pstryknięć. Oczywiście większość z nich była wyłącznie seryjnym mięsem, ale w reporterce sportowej czy lotniczej częściej niż np. w studiu decyduje przypadek wiec i prób musiało być relatywnie więcej. W tym „milionie” zdjęć są jednak takie, które zabiorę ze sobą do grobu. I wcale nie dlatego, że uchwyciłem na nich jakieś artystyczne uniesienia, czy wyszukaną grę światła. Chodzi wyłącznie o związaną z nimi historię.
Słoweńska Adria Airways nie była być może największą linią lotniczą w Europie. Można by wręcz powiedzieć, że jak na narodowego przewoźnika zaliczała się do grona tych najmniejszych na kontynencie. Ale trudno się temu dziwić, bo i narodu do przewożenia nie miała zbyt dużego. W każdym razie, jako nieoczywisty gracz, uwikłany dodatkowo w największy sojusz lotniczy na świecie, wspomniana Adria na początku 2014 roku postanowiła uruchomić połączenie z łódzkiego lotniska. Mógłbym teraz napisać kolejny pierdyliard znaków o tym co, jak i dlaczego poszło nie tak w tej historii, ale nie o tym jest ten blog. W każdym razie, Adria Airways przez bodajże trzy lata zapisywała się na kartach łódzkiego lotniska wyjątkowo. Miała swoje pięć minut i trzeba przyznać, że bardzo intensywnie ten kawałeczek swojej historii z naszym miastem identyfikowała, w czym i ja nie chwaląc się miałem drobniuteńki udział.
Zazwyczaj, kiedy na lotnisku pojawia się nowy przewoźnik (mówimy tu oczywiście o oficjalnej współpracy, a nie jakiś awaryjnych sytuacjach) lotniskowa straż pożarna wita takiego debiutanta specjalnie przygotowaną kurtyną wodną, noszącą dumną międzynarodową nazwę Water Salute. Nie inaczej było w przypadku pojawienia się w Łodzi wspomnianej Adrii. Czyli: nowy przewoźnik, nowe połączenie, a o ile mnie pamięć nie myli, nowy tj. nieobecny do tamtej pory typ samolotu. Okazji zatem było kilka.
Od biznesowych decyzji, do dziewiczego przylotu czasu nie było zbyt wiele więc swój pomysł musiałem wrzucić na top list „pilne” wielu osób. Formalności było sporo, bo i sama idea jak na łódzkie warunki nie posiadała precedensu. Na szczęście, ówczesny zarząd lotniska, osoby odpowiedzialne za marketing i komunikację wiązały z nowym przewoźnikiem spore nadzieje i tym samym w interesie wszystkich było żeby ten zwariowany pomysł jakoś w rygorystycznych, lotniczych przepisach okiełznać.
Dzień dobry panie Prezesie, mam pewien pomysł.
Cześć Marcin, będziemy musieli dzwonić po Straż?
Bingo, skąd pan wiedział?
Ehh, tylko niczego mi nie spalcie…
Pana prezesa Przemysława Nowaka, wspominam wyjątkowo. To był prawdziwy pasjonat lotnictwa. Mimo iż z zewnątrz to jednak układał lotnisko po swojemu. Niestety opór materii i tragiczny wypadek zniweczyły starania wielu ludzi. Szkoda, bardzo szkoda. Ale za to jedno zdjęcie, gdzieś tam w blue sky, dziękuję.
To był okres, w którym na łódzkim lotnisku mogłem zaproponować każdy pomysł. Większość z nich finalnie udało się zrealizować, bo tak jak wspomniałem wcześniej, chęć otrzymywania ciekawego kontentu promocyjnego otwierała wszystkie drzwi. I tak właśnie, po otrzymaniu wszelkich zgód, przejściu szkoleń, pozytywna decyzja zapadła. Zrobię zdjęcie water salut’u, ale nie zza krzaka tylko z dachu wozu Lotniskowej Straży Pożarnej!
Powiedzieć, że takie zdjęcie robi się raz na milion to jak nic nie powiedzieć. Uwierzcie, nie piszę tego by się przechwalać, tylko opowiedzieć jak niewielkie jest prawdopodobieństwo sukcesu. Przecież nikt z nas, dziesięć lat temu, w Łodzi, nie miał prawa wiedzieć jak to zrobić. Nikt nie mógł przewidzieć pogody, awarii sprzętu czy prozaicznej sraczki. Mimo dopracowywania przez trzy miesiące wszystkich najdrobniejszych szczegółów i tak kapitan statku powietrznego mógł odwołać całą akcję w ostatniej chwili.
W końcu nadszedł ten dzień. Pierwsze problemy pojawiły się zaraz po przejściu kontroli bezpieczeństwa. Ktoś w ferworze walki podjechał nie pod to wejście, ktoś inny nie odebrał telefonu, trzeba było biec. Może i bez biegania by się obeszło ale samolot, jak to w prawie ironii losu zostało zapisane, postanowił pojawić się nad Łodzią 30 minut wcześniej. Dzięki pomocy innego wozu LSP w zasadzie w ostatniej chwili dotarłem do „miejsca zrzutu”. Szybka dedukcja, „wybór bramki” i byłem w kabinie. Jak zobaczycie zaraz na zdjęciu, w akcji udział brały dwa wozy. W każdym z nim po czterech, pięciu chłopa. Ci z naprzeciwka drą łacha, ci w moim odradzają.
Panie, nie idź pan tam na górę. Będziesz cały mokry, aparat ci zaleje, a potem jeszcze tu wrócisz i nam wszystko pochlapiesz.
Co prawda ryzyko rozwodu po zniszczeniu sprzętu fotograficznego, który w owym okresie stanowił bardziej hobbystyczną i nieakceptowalnie drogą zabawkę niż narzędzie pracy, jakieś było. Ale z drugiej strony, gdzie ona by znalazła drugiego takiego!
Trudno Panowie, jestem dwa metry od spełnienia marzenia, taka okazja może się więcej nie powtórzyć. Raz się żyje, Idę na górę!
Kolejne sekundy zdawały się płynąć znacznie wolniej. Kiedy drogę ucieczki odciął zamykający się właz, zaczęło do mnie docierać, że za chwilę będę mokry do gaci, a mimo słońca ciepło wcale nie jest. Nagle moje egzystencjonalne rozważania przerwało jakieś nieznajome dudnienie. Zaczęło się!
Tutaj powinna pojawić się jakaś relaksacyjna muzyczka…
Wszystko trwało dosłownie kilkadziesiąt sekund. Samolot ze zdziwionymi główkami w okienkach dostojnie przetoczył się przede mną. Wschodni wiatr zepchnął hektolitry wody w przeciwnym kierunku. Dzięki temu tuż przed maszyną powstała podwójna tęcza. Po chwili zrobiło się cicho. Wszystko wróciło do normy, a do mnie dotarło że jestem suchy!
I teraz dopiero pojawił się prawdziwy stres. Wszystko niby zgrało się idelanie, czas, światło, pogoda. Co zatem się spieprzyło? Przecież coś musiało. Zapomniałem włożyć kartę? żona zmieniła wielkości plików? (tak! raz nie sprawdziłem po jej zabawach z psem aparatu i pół chrzcin i oczywiście wynagrodzenia za nie, poszło się za przeproszeniem…) a może po prostu, prześwietliłem zdjęcia albo zrobiłem nieostre?
PS – Prezent urodzinowy
Od strażackiej sesji minęło kilka dni. Zupełnie nieświadomy, że zdjęcie przypadło komuś do gustu, pewnego ranka odebrałem telefon z lotniska.
Marcin, załatwiaj urlop lecisz do Ljubljany!
Kolejne godziny coraz bardziej zdawały się potwierdzać tą niesamowitą informację. Okazało się, że decyzje dotyczące zaproszenia zostały już podjęte, a ja miałem jedynie dopasować się z urlopem. Wizyta mimo cito statusu została przez gospodarzy szczegółowo zaplanowana, a jej celem miało być przygotowanie materiałów fotograficznych dla Adria Airways w jej słoweńskiej centrali. Następnego dnia siedziałem już w samolocie. Dokładnie tym samym (S5-AAL) którego tak dzielnie fotografowałem z dachu wozu strażackiego. I tylko patrząc na kartę pokładową uświadomiłem sobie, że:
Dziś są moje urodziny!
- Świadkiem opisanej historii był mój ówczesny wspólnik „prasowy” ale on z wyjścia na dach zrezygnował 😉