Pierwszy dzień reszty życia mojego.

W dzisiejszych czasach ponoć najbardziej liczy się krzykliwy nagłówek, a ja, piśmienny dyletant, puściłem w eter pierwszy tekst nie mając nawet tytułu. Porażka! Wyszło jednak na to, że Was, moi drodzy kibicoczytelnicy, nie interesują sztampowe dyrdymały i analizy instata tylko wesoła twórczość Smerfa Marudy, który nagle przypomniał sobie o istnieniu klawiatury. Tak więc wsłuchując się w głos ludu, a przede wszystkim w liczne zachęcające wiadomości uznałem, że w ramach zabicia czasu i ogólnej poprawy humoru, spróbuję opisywać to, co Was najbardziej interesuje. Żeby jednak głos ten był czymś więcej niż tylko kolejnym lokowaniem internetowego pseudoautorytetu na początek rzucę kilka słów o sobie.

Biorąc pod uwagę, że w 1979 roku Philips zaprezentował płytę CD, Stany nawiązały stosunki dyplomatyczne z Chinami, a na Saharze spadł pierwszy w historii śnieg, narodziny przyszłego fotografa Widzewa miały prawo przejść niedostrzeżone. Nie mniej to właśnie wtedy, gdzieś tam na jednym z łódzkich blokowisk, w siedemnastometrowym pokoju rozbłysła najjaśniejsza z gwiazd.

fot: Autor nieznany / źródło: internet

Potem było już z górki. Kolejne mocne tróje na szynach z polskiego, przegrane bitki pod drzewkiem i spijanie na zgodę wody po ogórkach w warzywniaku na Rodakowskiego. Zawsze w centrum akcji i z szacunkiem na kwadracie. W domu aniołek, najgrzeczniejszy na klatce, wszystkim sąsiadom mówiłem dzień dobry. Była jednak rzecz przy której nie brałem jeńców. Z piłką przy nodze stawałem się nieznośny. Byłem dobry ale opieprzałem wszystkich. Nie akceptowałem porażek, kłóciłem się, strzelałem fochy. Można powiedzieć, że nikt nie chciał mieć mnie za przeciwnika ale również nikt marzył o mojej obecności w drużynie.

Piłki nauczył mnie ojciec. To znaczy nie tyle samego kopania, kiwania czy faulowania ale zwykłej, nieodwzajemnionej miłości do tej najgłupszej z dyscyplin. On sam w piłkę nigdy nie grał. Co prawda trenował w młodości szczypiorniaka ale bardziej w ramach SKSu niż poważnego grania. Piłkę nożną jednak lubił bardzo, chodził na mecze, kupował gazety… a może po prostu w ciężkiej komunie, w jakiej przyszło mu dorastać, była to jedyna dozwolona rozrywka.

Z tego co pamiętam, Bodzio chyba bardziej sympatyzował z ŁKS. Istotnie, był na wszystkich historycznych pucharowych meczach Widzewa na Alei Unii ale wynikało to bardziej z jego zakładowo-pracowniczych możliwości niż czerwonego serca. Ja natomiast od początku byłem przekonany tylko do jednego klubu. Mimo iż tydzień w tydzień, korzystając z karnetów oglądałem na żywo większość ligowych meczów na obu stadionach to jednak bliskość boiska, zapach trawy i żywiołowość trybun przemawiała do mnie zdecydowanie bardziej niż potłuczone butelki w tunelikach trybuny głównej.

fot: Autor nieznany / źródło: Muzeum Widzewa

Pierwszy raz na mecz ojciec zabrał mnie najprawdopodobniej w 1987 roku. Z tamtego okresu w mojej głowie pojawiają się flashbacki meczów Widzewa z Górnikiem (1:0) czy ŁKSu z Legią (4:1), ale to raczej nie były moje pierwsze „trybuny”. Po prostu, inne wspomnienia stanowią wyłącznie mglistą zawiesinę. Dla mnie najważniejsze jest jednak to, że już jako ośmiolatek* wiedziałem gdzie mi się podoba bardziej, a wybór Widzewa był w pełni świadomy. Oczywiście, mając nadzieję, że nikomu nie podpadnę, muszę przyznać, że pewien sentyment do tamtego ŁKSu pozostał. Stety, mówię tu tylko i wyłącznie o ŁKSie swojego dzieciństwa czyli drugiej połowy lat osiemdziesiątych, gdy w bramce stał reprezentant polski Bako, a przed nim biegały takie gwiazdy jak Baran, Ziober czy Terlecki.

cdn.